Czy da się wykrzesać choć krztynę oryginalności z oklepanej do bólu historii Escobara? Właśnie to pytanie tak długo powstrzymywało mnie przed zgłębieniem netflixowskiej interpretacji historii kolumbijskiego narkobossa wszech czasów. Bo czymże można by tu kogoś zaskoczyć? Okazuje się jednak, iż możliwości są nieograniczone, a nawet znaną widzom historię można przeistoczyć w coś niebywale oryginalnego. Ostatecznie, ku mej uciesze, przekonałam się na własnej skórze dlaczego Narcos to duma Netflixa i obiekt nienawiści rodziny wspomnianego wcześniej narkobossa.Escobara (Wagner Moura) poznajemy już jako zaprawionego w boju handlarza. Twórcy od razu, z rozpędem serwują początek narkotykowej ścieżki Pabla, którą będziemy mieć przyjemność śledzić przez kolejne kilkanaście odcinków. Słusznie uznano, że nieistotnym byłoby rozwodzenie się nad jego wcześniejszym życiorysem. Najważniejsze i tak będziemy zgłębiać sami. Zobaczymy przemianę zwykłego, już na wstępie nieuczciwego handlarza w bezwzględnego, wykańczającego swoich przeciwników jeden po drugim, narkobossa. Tak oto, fabuła już w pierwszym odcinku nabiera rozpędu. Wraz z ukazaniem kolejnych, coraz to bardziej wyrachowanych i bezwzględnych posunięć głównego bohatera, znikają również resztki litości, którymi nieliczni mogliby go z początku darzyć. Bezpowrotnie utracona zostaje również nadzieja na bezkrwawy seans. Nie od dziś wiadomo przecież, że kokainowa ścieżka nie jest usłana różami.